Dawno nie wrzucałam nic nowego. Niestety (albo „stety”?) życie zajmuje tyle czasu… Po pierwsze ubolewam nad tym, że obecnie większość mojego czasu poświęcam na to, aby budować rzeczy, których wspierać nie chcę, albo z którymi nawet się nie zgadzam. Pochłania to tyle mojej energii, że nie starcza mi jej na „naprawienie tego, co zepsułam”, czyli napisanie jakiegoś pozytywnego wpisu, który komuś da coś do myślenia na temat życia. Ale jakoś się trzeba utrzymywać i wybór padł na bezduszny marketing. :) Koniec akapitu z narzekaniem.
Przy okazji wykonywania czynności związanych z pracą wpadło mi do głowy pewne przemyślenie: zazwyczaj ludzie w życiu bardziej nastawieni są na to: „jak”, a nie „co” robić. To „jak” musi być dodatkowo związane z odpowiednio wysokim poziomem komfortu, najlepiej zwiększanym w nieskończoność (czyli nie wiemy tak naprawdę, czego chcemy, na czym chcemy poprzestać?).
Kiedy przeżywałam swój intensywny okres „jeżdżenia w skały”, obieraliśmy po prostu cel + postanowienie dostania się tam za jak najmniejsze pieniądze. JAK to się odbywało, nie było już takie istotne. Komfort był wypadkową naszych możliwości finansowych oraz chęci osiągnięcia destynacji. W każdym razie dostanie się gdzieś samolotem, autobusem, stopem, na piechotę, dowspinanie było naszym codziennym wyzwaniem i nikt nie składał nikomu reklamacji, że wycieczka nie spełniła jego oczekiwań. Wręcz przeciwnie: każda przeszkoda, każda trudność (kilka godzin łapania stopa, spanie pod namiotem przy kilku stopniach zimna, brak łazienki…) stanowiły przygodę oraz doświadczenie, którego nikt ci potem nie odebrał.
Dla kontrastu: przeglądając jedną ze stron biur podróży, nie znalazłam wyszukiwarki, która pokazałaby mi wycieczki zgodne z wymarzonym celem podróży. Znajdowała się tam za to bardzo rozbudowana wyszukiwarka określająca warunki, jakie mają panować na wycieczce: ile gwiazdek ma mieć hotel, ile metrów ma być do plaży. Jeśli wycieczka nie spełniała szczegółowo opisywanego poziomu komfortu, w internecie pokazywała się negatywna opinia.
Równie dziwna była dla mnie sytuacja związana z poszukiwaniem pracy: peeełny opis stanowiska i obowiązków, ale jeśli chodzi o to, co będziemy tymi obowiązkami budować, to czasem nawet nazwa pracodawcy była utajniona, więc zupełnie nie wiadomo, z kim ewentualnie będziemy się utożsamiać…
Zupełnie rozmija się to z moim punktem widzenia, w którym po prostu wymyślam sobie (a właściwie odkrywam), jakiej jakości moim zdaniem brakuje światu (lub: co ja mogę dać światu i spełnić się w tym), a potem zaczynam dążyć w tym kierunku zaspokojenia tej potrzeby. Przy czym w toku tego dążenia pojawiają się różne czynności, które muszę wykonać, których muszę się nauczyć lub które ktoś inny będzie musiał zrobić.
„Ogłoszeniowy” rynek pracy kojarzy mi się ze specjalizowaniem się w określonym zestawie czynności, wykonywaniem ich automatycznie w danym wycinku czasu, bez świadomości, jaki ten wycinek ma znaczenie. Ważne tylko, że został wykonany i że mogę teraz wyjść i dostać za to kasę.
Piszę to dlatego, że jest to zupełnie nieznana mi wcześniej postawa. Zamiast: „chcemy dostać się tu i zobaczymy co się stanie, jesteśmy otwarci na nowe doświadczenia i niespodziewany obrót sprawy”, mamy: „może być tu, tylko żeby nie było, zimno, niebezpiecznie, niewygodnie, mokro”. Może dla kogoś z Was to normalne i potraficie przybliżyć mi zalety takiego podejścia na szerszą skalę? Czekam na komentarze.
(fot: F5)